poniedziałek, 29 września 2014

Bądźmy przeciw


Chipsy, cukierki, czekoladki, guma do żucia spędzają mi sen z powiek. Żelki, lizaki, oranżada nachodzą mnie w najgorszych koszmarach.
Nie nie dlatego, że jestem łasuchem. Nie pragnę ich, a nawet nie lubię. Ale wiem kto lubi i ma nieograniczony niemal dostęp.
Sklepik szkolny - to moja zmora, to czarny sen, który się materializuje nad ranem.



Od zawsze dbałam o to aby dzieci dostawały porządne jedzenie. Jeżdżę do sklepów ekologicznych po warzywa pełne witamin, kupuję jajka tylko od "wolnych" kur, nie serwuję gotowców nafaszerowanych konserwantami. Z cukrem też jestem ostrożna. Słodkości robię zazwyczaj sama a "białą truciznę" zastępuję miodem lub ksylitolem.

I wszystko było w porządku, wszyscy byli zadowoleni. Do czasu, kiedy przyszła pora na szkołę.

Grześki, Knoppersy, 3Bity, Kinder Bueno, Lion, Kit kat czy rogaliki 7days. Nieoczekiwanie to wszystko stało się nagle dostępne na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło podejść, wybrać, zapłacić i już można było jeść.
Tylko czy to odpowiednie jedzenie dla dzieci? Moim zdaniem nie.
A czy dziecko potrafi przejść obok takiego asortymentu obojętnie? I co wybierze zdrowe śniadanie z domu, szkolny obiad czy batonik ze sklepiku?

Sklepiki w szkołach podstawowych powinny zostać zlikwidowane.

Tymczasem mają się świetnie. Interes się kręci, dzieci nadużywają słodyczy a wszyscy wokół wydają się być z tego faktu zadowoleni.

Najmniej dziwię się właścicielom tych przybytków. W końcu chodzi o kasę, o biznes. Kubusia łatwiej sprzedać niż zwykłą wodę, bo batonik nie dość, że dłużej ważny od zwykłej bułki, to jeszcze szybciej zostanie upłynniony.

Szkoła powinna edukować, również w zakresie zdrowego żywienia. I teoretycznie edukuje. Rozdaje za darmo marchewki, pomidorki, organizuje Dzień Wody i Dzień Jabłka. Więc dlaczego pozwala na funkcjonowanie czegoś co jest całkowitym zaprzeczeniem tej edukacji? Aż tak bardzo jest niedofinansowana?

Ale najbardziej  zadziwiające jest jednak to jak wielu rodziców zupełnie nie dba o to czym żywią się ich dzieci. Na spotkaniu z właścicielem  sklepiku w naszej szkole zjawiła się niespełna połowa potencjalnie zainteresowanych, a zdecydowana większość z nich uznała ww asortyment w sklepiku za odpowiedni dla ich dzieci.
Argumenty były różne, że to nic złego, jak dziecko zje czasami (codziennie) batonika, że można po prostu nie dawać pieniędzy, że dziecko powinno się przyzwyczajać i nauczyć wybierać.

Czyżby?

Dzieci są tylko dziećmi. Żyją tym co jest teraz, nie myślą o tym co będzie. Chcą jeść słodycze bo są słodkie, chcą chipsy bo też dobrze smakują.
Edukacja niewiele pomoże. Bo przecież "nie otrułam się zjadając słodycze i cierpiałam zaraz po wypiciu oranżady".
Akcje szkolne z darmowym rozdawaniem owoców i warzyw ponoszą druzgocącą klęskę. Przeszło 80% z tego ląduje w śmietniku.
Pieniądze też zawsze się na batonika znajdą. A to z tygodniówki wezmę, albo babcia rzuci groszem (nie koniecznie na sklepik), a to ktoś z klasy przyniesie.
A argument o nauce wybierania już kompletnie mnie rozbawił. Czyżby ktoś zapomniał jakich wyborów dokonywał jako dziecko?

Drodzy rodzice, kogo później obwiniać będziecie za otyłość u swoich dzieci? Kto będzie odpowiedzialny za choroby serca, nadciśnienie, problemy trawienne? Jak myślicie od czego biorą się problemy z cholesterolem, próchnica?

Wszystko zaczyna się od jedzenia. Prawidłowe nawyki żywieniowe kształtują się właśnie teraz, w przedszkolu i szkole podstawowej. Zatroszczmy się więc o przyszłość naszych dzieci i nie narażajmy na zgubny wpływ cukru i chemicznych dodatków. Nie dajmy się zwieść tym, którzy myślą o pieniądzach.

Bądźmy przeciw szkolnym sklepikom, przeciw śmieciowemu jedzeniu. Razem jesteśmy siłą, mamy moc, możemy przenosić góry.


Follow my blog with Bloglovin